Pałac w Mokrzeszowie to obiekt, o którym napisano już wiele. Czy rzeczywiście pełnił on funkcję siedziby arystokratycznej, jak wynikałoby ze zwyczajowo nadawanej mu nazwy? A może stanowił przystań prastarego zakonu rycerskiego, założonego przeszło 900 lat temu w odległej Ziemi Świętej? Niektórzy zaś chcieliby wierzyć, że pałacowe wnętrza skrywają mroczną tajemnicę III Rzeszy – ślady hodowli aryjskiej rasy panów, ujętej w enigmatyczny termin Lebensborn. Ostatecznie, zadajmy sobie najważniejsze z długiej listy pytań – ile jest w dotychczasowych opracowaniach prawdy, a ile mitów?
Droga krajowa nr 35 nie należy do najbardziej malowniczych dolnośląskich szos – a przynajmniej nie na odcinku łączącym Wrocław z Wałbrzychem. Wzmożony ruch samochodowy wzdłuż biegnącej z grubsza po prostej linii jezdni, przemykające za oknem smętne pejzaże pól uprawnych, mijane jedna po drugiej wioski, z których każda wydaje się być nudną kopią poprzedniej… Monotonię krajobrazu przełamują jedynie rysujące się w oddali sylwetki gór, składając podróżującym obietnicę rychłej zmiany nizinnej jednostajności, która nastąpi po przekroczeniu sudeckiego uskoku brzeżnego.
Nim jednak dotrzemy do tej wyraźnej granicy, parę kilometrów przed osiągnięciem Świebodzic, nasze zobojętniałe spojrzenie przyciągnie i wyrwie z marazmu obiekt, którego widok przyprawi serce o szybsze bicie. Stojący po lewej stronie drogi gmach, o postawnej sylwetce, bogatej w architektoniczne detale bryle z żółtej cegły, stanowi dominantę krajobrazu rolniczej wsi Mokrzeszów. Jakież zrządzenie losu tchnęło życie w tę neogotycką perłę architektoniczną właśnie tutaj, gdzie na skraju ruchliwej szosy toczy ona bezlitosną walkę z nadgryzającym cegły czasem, na oczach tysięcy niemych świadków, podróżujących w sobie tylko znanych sprawach, dzień za dniem…
Samotny baron, rycerze z Malty i hojny spadek
Historia ceglanego gmaszyska o zagadkowej funkcji nierozerwalnie związana jest z prawdziwym pałacem, zlokalizowanym około dwustu metrów na południe od niego. Próżno jednak dziś szukać w tym miejscu budowli, która swoim wyglądem przywodziłaby na myśl rezydencję godną barona, jeszcze w drugiej połowie XIX wieku ją zamieszkującego. Zamiast tego naszym oczom ukaże się prostokątny, trójkondygnacyjny budynek pomalowany żółtą farbą, obecnie będący siedzibą szkoły rolniczej. Nic specjalnego, szczególnie w porównaniu z pobliskim neogotyckim kolosem. Nasze postrzeganie obiektu ulegnie zmianie dopiero wtedy, gdy odnajdziemy pocztówki z jego XIX-wiecznym wizerunkiem – to już robi znacznie lepsze wrażenie! Transformacja pałacu niechaj będzie świadectwem i dowodem tego, do jak drastycznej degradacji doprowadzić może kilkadziesiąt lat zaniedbań.
Jednak na długo przed tym, nim teren rozległej posiadłości siłą wcielono w struktury mokrzeszowskiego PGR-u, pracującego na rzecz rozwoju Polskiej Republiki Ludowej, której z burżuazyjnym zdobnictwem dworów i pałaców nie było po drodze, ziemię tę dzierżył w swych rękach wspomniany już arystokrata – baron Jacobi-Klöst.
Po przeszło ośmiu dekadach życia, właściciel dóbr rycerskich w dolnej części wsi Kunzendorf (dawna nazwa Mokrzeszowa), w 1880 roku odchodzi z tego świata bezpotomnie, zapisując ostatnią kartę kroniki swego rodu. Jako osoba religijna, członek prastarej organizacji Rycerzy Maltańskich, niemałą część majątku wraz z kawałkiem ziemi przekazuje w spadku zakonnikom popularnie zwanym Szpitalnikami. To określenie skrywa podpowiedź co do prawdziwej funkcji domniemanego „pałacu w Mokrzeszowie”, gdyż tu zaczyna się jego historia…
O tym, jak ofiarni rycerze świat zbawiali
Dzieje joannitów sięgają korzeniami XI wieku i czasów wypraw krzyżowych. Powstałe w Ziemi Świętej bractwo zajmowało się nie tylko walką z innowiercami i budową monumentalnych twierdz, których ruiny przetrwały do dziś, lecz także prowadzeniem szpitali, gdzie opieką obejmowano zarówno rannych rycerzy, jak i wszelkiego rodzaju potrzebujących. Oddany do użytku w 1886 roku budynek mokrzeszowkiego szpitala wskazuje, że pewne rzeczy pozostają niezmienne pomimo upływu stuleci.
Ceglany „pałac” pełnił szpitalne funkcje przez kilka dziesięcioleci, pierwotnie przyjmując ludzi cierpiących z powodu szerokiego wachlarza przeróżnych schorzeń, włączając w to choroby psychiczne. Jednocześnie Kawalerowie Maltańscy swe opiekuńcze ramiona wyciągali ku osobom starszym, dla ich potrzeb przeznaczając część łóżek w placówce. Ze skąpych informacji dotyczących funkcjonowania szpitala wynika, że wszystkich łóżek było nieco więcej niż osiemdziesiąt, zaś w ciągu roku przez sale domu zdrowia przewijać się miało kilkuset pacjentów.
Po wybuchu Wielkiej Wojny profil przyjmowanych pacjentów uległ znaczącej zmianie, kiedy placówkę przekształcono w lazaret dla toczących pojedynki powietrzne lotników, walczących za swą niemiecką ojczyznę na frontach I wojny światowej. Czy pochodzący z pobliskiej Świdnicy postrach przestworzy, zwany Czerwonym Baronem Manfred von Richthofen, mógł przebywać tu na leczeniu po otrzymanym w 1917 roku postrzale głowy? Niestety, nie udało mi się odnaleźć na ten temat informacji.
Po zakończeniu brutalnego konfliktu, którego ogień przez cztery lata trawił europejski kontynent, bracia zakonni przekształcili szpital w Mokrzeszowie w obiekt sanatoryjny. Na długo jednak nie pozostał w ich rękach, gdyż narastające kłopoty finansowe zmusiły joannitów do sprzedaży posesji. Nabywcą okazał się przedsiębiorca o żydowskim pochodzeniu. Miało to miejsce w roku 1926, a więc w czasach, gdy Rzesza Niemiecka stała u progu tragicznych w skutkach przekształceń, które wyniosły do władzy partię nazistowską. Być może to był powód, dla którego ówczesny właściciel, wyczuwszy narastające antyżydowskie nastroje, postanowił spieniężyć „pałacowe” wyposażenie i już w latach 30. porzucić swe włości.
Łyk wody ze Źródła życia – tylko dla wybranych
Wielkimi krokami zbliżamy się do tej części historii szpitala, która budzi zdecydowanie największe emocje, będąc jednocześnie fragmentem na tyle słabo udokumentowanym, że trzeba rozważyć umieszczenie go w szufladzie oznaczonej plakietką z napisem Mity i legendy. Zacznijmy jednak od faktów – jaką mroczną tajemnicę skrywa osobliwy termin Lebensborn?
Paranoiczne plany Adolfa Hitlera zakładały niemiecką kolonizację Europy i ustanowienie władzy „nordyckiej rasy nadludzi” nad światem, pod co grunt przygotować miały m.in. eksterminacje ludności „ras podległych” na zasiedlanych terenach. Potężną przeszkodą na drodze do realizacji zuchwałych zapędów był szalejący w Rzeszy niż demograficzny – jak kolonizować podbite ziemie, gdy nie rodzą się dzieci, a potencjalni ojcowie masowo giną na frontach II wojny światowej?
Jakby tego było mało, państwo niemieckie zmagało się z problemem aborcji – zabieg ten był w nazistowskich Niemczech nielegalny (traktowano go jako zbrodnię przeciwko państwu, choć tylko w przypadku próby usunięcia dziecka „rasowo wartościowego”), aczkolwiek wykonywany nagminnie w „podziemiu”, na co wskazują oficjalne statystyki z 1938 roku – Wikipedia podaje niebotyczną liczbę ok. 600 tysięcy wykonywanych rocznie operacji (!), powołując się na wydaną w 1975 roku książkę autorstwa R. Hrabara, pt. Lebensborn – czyli źródło życia (nie udało mi się odnaleźć potwierdzenia w innych niż Wikipedia źródłach, pozwolę sobie więc podchodzić do tej liczby z pewną rezerwą).
Panaceum okazać się miało powołanie do życia Lebensborn e.V. – stowarzyszenia opiekuńczo-charytatywnego, którego ojcem chrzestnym został sam Heinrich Himmler, stojący na czele zbrodniczej organizacji SS, w której strukturach funkcjonować miała utworzona na przełomie lat 1935/36 instytucja. Niektóre z założeń Źródła życia (polska nazwa Lebensborn) mogłyby na pierwszy rzut oka wydać się szlachetne. Cele organizacji miały być osiągane poprzez m.in. wspieranie wielodzietnych rodzin oraz opiekę nad niezamężnymi kobietami w ciąży, mającymi szanse urodzić swe dzieci w specjalnych ośrodkach zapewniających im anonimowość, a co za tym idzie, odsuwających ryzyko społecznego ostracyzmu, który w III Rzeszy dotykał wszystkie „lekko prowadzące się” kobiety (co paradoksalnie wynikało z założeń polityki partii nazistowskiej – ostatecznie wyciągnęła ona do samotnych matek „pomocną dłoń”, gdy okazało się to zbieżne z interesem NSDAP).
Cóż więc można by zarzucić stowarzyszeniu, którego pobudki służą chwalebnym ideałom? Jak zwykle, diabeł tkwi w szczegółach. Lebensborn roztaczało opiekę tylko i wyłącznie nad tymi matkami, które nie przyniosłyby swemu narodowi wstydu poprzez urodzenie dzieci o zbyt ciemnym kolorze oczu, włosów czy skóry. Krótko mówiąc, programem ochronnym obejmowano maluchy spłodzone przez rodziców o „aryjskim” wyglądzie i rodowodzie. Poza badaniem fizycznych cech kandydatów, pierwotnie wymagano od nich okazania dokumentacji pochodzenia (nie dotyczyło to członków SS, będących na pozycji „uprzywilejowanej”), by czystej krwi „rasy panów” nie skaził żaden przemycony przez pomyłkę „żydowski element”.
Gdy po wybuchu wojny okazało się, że wymienione środki zaradcze nie będą wystarczające do osiągnięcia zadowalającego tempa „produkcji”, ośrodki Lebesborn poczęto zakładać na terytoriach krajów okupowanych, gdzie niejednokrotnie zaniżano kryteria oceny „aryjskości” do samego badania cech fizycznych wyglądu – krótko mówiąc, do „pracy” na rzecz organizacji zaprzęgano miejscowych, również „niegermańskiego” pochodzenia (lista ośrodków Źródła życia w Polsce). Pod tym względem naziści szczególnie upodobali sobie Norwegię, stanowiącą nieprzebrane źródło blondwłosej ludności, cechującej się wysokim wzrostem.
Celem uniknięcia marnowania chociażby kropli „aryjskiej krwi”, pod szyldem stowarzyszenia organizowano porwania dzieci w podbitych krajach, by następnie je zgermanizować i oddać do adopcji niemieckim rodzinom. Oczywiście, nie trzeba dodawać, że porwanych poddawano gruntownej selekcji na podstawie wyglądu – nie na wszystkich czekała reedukacja i „nowa, kochająca rodzina”. Wielu z nich droga zawiodła w ślepy zaułek, za druty kolczaste obozu zagłady… 🙁
Z końcem wojny niszczono stanowiącą obciążający dowód popełnionych zbrodni dokumentację działań Lebensborn, co na zawsze odcięło od korzeni setki, jeśli nie tysiące zgermanizowanych dzieci – nigdy nie ustalono ich miejsca pobytu, one zaś być może nigdy nie poznały prawdy o swoim pochodzeniu.
Rodzić dzieci dla Führera, czyli… przyjemne z pożytecznym?
Warto poświęcić kilka słów drugiemu z najbardziej kontrowersyjnych aspektów działań Źródeł życia – płodzeniu dzieci w ośrodkach organizacji. Młode kobiety zamieszkujące placówki Lebensborn niekoniecznie musiały trafić tam ze względu na już rozwijające się pod ich piersią życie. Jeśli jeszcze go nie było, zawsze znalazł się przystojny, niebieskooki młodzieniec (np. oficer SS), który chętnie pomógł przyszłej „Matce Narodu Niemieckiego” wypełnić obowiązek wobec Führera.
Odbywało się to na różne sposoby – kobiety z krajów okupowanych, jak podejrzewam, zmuszano do odbywania stosunków seksualnych. Inną z dróg do osiągnięcia celu była organizacja obozów młodzieżowych z obowiązkową „edukacją seksualną” w tle. Z kolei na terenie III Rzeszy, jak wynika z zachowanych do dziś informacji, niejedna młoda obywatelka w poczuciu obowiązku, z uśmiechem wymalowanym na twarzy, zgłaszała się do programu dobrowolnie. Nagroda była bowiem nie byle jaka – oprócz wdzięczności samego Wodza, szczególnie „aktywne” panie liczyć mogły na odznaczenie Krzyżem Honorowym Niemieckiej Matki.
O ile ci rodzice, którzy stali po zwycięskiej (czyt. niemieckiej) stronie barykady, mieli prawo wyboru w kwestii oddania noworodka do adopcji lub wychowania go własnymi siłami, to w przypadku kobiet z krajów okupowanych, które urodziły dziecko pod szyldem Źródła życia, taki wybór nie istniał. Przypuszczam, że większość z nich, jeśli nie wszystkie, po tym jak „zrobiły swoje”, na zawsze żegnały się ze swoją pociechą, ta zaś trafiała w ręce porządnej, niemieckiej rodziny, która zapewnić miała maluchowi solidne wychowanie w duchu światłej ideologii narodowego socjalizmu.
Czy gdyby wojenne losy potoczyły się po myśli Hitlera, goebbelsowska propaganda mogłaby z pełną szczerością uznać działalność Lebensborn za sukces? Cóż… szacuje się, że w ośrodkach organizacji na świat przyszło od kilku do kilkunastu tysięcy dzieci. Dużo? Ilość ta nie wyda się imponująca, gdy zestawimy ją z podaną wcześniej roczną liczbą dokonywanych zabiegów aborcji, a gdy jeszcze dorzucimy szacunkowe straty w postaci pochłoniętych przez wojnę niemieckich obywateli… Ich ilość oscyluje w okolicach siedmiu milionów zabitych, wliczając w to zarówno żołnierzy, jak i cywili. Dodajcie dwa do dwóch i oceńcie sami.
Z kolei germanizacja „zrabowanych dzieci” opisywana jest znacznie wyższymi liczbami – w różnych źródłach odnaleźć można liczby od kilkudziesięciu do dwustu tysięcy. Niezależnie jednak od tego, na którym biegunie podanego przedziału leży prawda, można wysnuć wniosek, że proceder wywożenia na zachód wschodnioeuropejskich dzieci realizowany był na ogromną skalę.
„Prawda” trudna do zaakceptowania, czy do… odnalezienia?
Co wspólnego ze stowarzyszeniem Lebensborn eingetragener Verein ma pałac w Mokrzeszowie? To pytanie zadaje sobie niejeden zainteresowany zagadnieniem… Wielu jednak, jak przypuszczam, wcale nie zada sobie podobnego pytania, bezkrytycznie przyjmując każdą pogłoskę na temat Mokrzeszowa i Lebensborn, która krąży w chaotycznym wirze informacyjnym internetu – a napisano już wiele artykułów, których autorzy za pewnik przyjmują sensacyjną tezę o funkcjonowaniu oddziału Źródeł życia w murach dawnego szpitala.
Pomimo że historię budynku stale łączy się z kontrowersyjną działalnością nazistowskiej organizacji, nie ma żadnych dowodów, że w tym miejscu istniało SS-mańskie „sanatorium miłości”. Jeśli weźmiemy pod uwagę ogromny zasób udokumentowanej wiedzy na temat potwierdzonych ośrodków Lebensborn, zaczną nasuwać nam się uzasadnione wątpliwości co do prawdziwości mokrzeszowskich rewelacji na temat ulokowanego w wiosce „Domu Matek”. Czy rzeczywiście w latach 1938–1945 „pałac” zamieszkany był przez członkinie Związku Niemieckich Dziewcząt (żeński odpowiednik Hitlerjugend), jak podaje niemalże każde współczesne źródło?
Zwolennicy przedstawionej tu hipotezy dostali w swoje ręce garść argumentów, po tym jak niemiecki antropolog, Harald Schroedter, w 2010 roku przekopał przykościelny cmentarz i odnalazł interesujące ślady z czasów II wojny światowej. W odległości „rzutu kamieniem” od mokrzeszowskiego szpitala pochowano kilkudziesięciu niemieckich żołnierzy, członków młodzieżowej organizacji Hitlerjugend oraz… czwórkę kobiet. Trzy z nich zmarły pomiędzy 20. a 30. rokiem życia – co więcej, na podstawie oględzin kości miedniczych ekshumowanych pań stwierdzono, że wszystkie one były świeżo upieczonymi mamami, zmarłymi podczas porodu lub wkrótce po. Czy wyniki wykopalisk traktować można jako ostateczne potwierdzenie istnienia „wylęgarni aryjczyków”? Przypuszczam, że nie, choć wstrzymam się z wydawaniem ostatecznej oceny. Zamiast tego, zacytuję klasyka: Wiem, że nic nie wiem.
Pałac w Mokrzeszowie – czas degradacji, czyli dzieje powojenne
Zostawmy już niezbadane drugowojenne losy „pałacu” w spokoju i sprawdźmy, co znajduje się dalej na jego osi czasu. Spektakularnych tajemnic ani zwrotów akcji na miarę Źródła życia w tej części artykułu nie uświadczymy, co nie oznacza, że to już koniec wybojów i ostrych zakrętów na ścieżce historii ceglanego gmaszyska.
Dwa pierwsze lata po wojnie to okres, kiedy w budynku stacjonowali żołnierze „armii zaprzyjaźnionej” spod znaku czerwonej gwiazdy. Nietrudno się domyślić, że nawet jeśli w maju 1945 roku wnętrze budowli wciąż skrywało przedstawiające większą wartość wyposażenie, to do 1947 roku wszelkie jego ślady wyparowały… wraz z gęstymi oparami mocnego alkoholu, jak można przypuszczać.
Po 1947 nie było lepiej. Świeżo „odzyskane” ziemie zachodnie obfitowały w potężne założenia pałacowe, otoczone niemałych rozmiarów kompleksami zabudowań folwarcznych. Do czego można by je wykorzystać w tej nowej, kolektywnej rzeczywistości, która przybywszy ze wschodu szturmem wyparła ślady zdemoralizowanej burżuazji? Długo się nie zastanawiano.
Z pałaców zróbmy PGR-y! – tak mogłoby brzmieć hasło przyświecające przodownikom pracy, których potomkowie być może do dziś uprawiają mokrzeszowskie pola. W interesującym nas neogotyckim budynku rozgościła się szkoła rolnicza wraz z Wojewódzkim Ośrodkiem Postępu Rolniczego, który dbałością o ciągły rozwój napędzał prężną gospodarkę Polskiej Republiki Ludowej. Co ciekawe, o ile dawny szpital stoi dziś opuszczony, to reszta zabudowań, włącznie z tym „prawdziwym” pałacem, po dziś dzień służy celom tutejszego gospodarstwa i szkoły rolniczej.
Z początkiem lat 90., świeżo po przemianach ustrojowych, na końcu długiego, ciemnego tunelu rozbłysło niewielkie światełko. Obiekt udało się przekazać w ręce prywatne. Właścicielami zostali obywatele Niemiec, którzy za śmiesznie niską kwotę – ok. 200 tys. zł – zakupili posesję. Z ich planów i obietnic wyłaniała się wizja wspaniałego, luksusowego hotelu, który swym splendorem uświetnić miał imię Mokrzeszowa, a mieszkańcom wsi zaoferować miejsca pracy. Skończyło się na obietnicach. Tak rozpoczęła się blisko 30-letnia batalia, toczona przeciw nieuchwytnym gospodarzom, konsekwentnie niewywiązującym się ze zobowiązań, co zabytkowy gmach doprowadziło do stanu ruiny. W międzyczasie usiłowali oni odsprzedać dawny szpital – jak wynika z zaobserwowanych w internecie ogłoszeń, od potencjalnego kupca życzyli sobie kwoty przekraczającej… 4 mln zł!
Parę lat temu nastąpił przełom – na mocy polskiego prawa, odebrano nieodpowiedzialnym dysponentom mienie, które ostatecznie trafiło w ręce świdnickiej gminy, ta zaś w 2019 roku… ponownie wystawiła nieszczęsny budynek na sprzedaż. Rozległą na niemal 2,5 ha powierzchni działkę zakupić może każdy, kto na koncie posiada zbędne 1,5 mln zł. Niewiele, zdawałoby się. To jednak dopiero początek. Dziesięciolecia zaniedbań sprawiły, że przywrócenie budynku do stanu używalności wymagać będzie inwestycji wielokrotnie przewyższających kwotę zakupu.
Warto zwrócić uwagę na kategorię, do której na stronie biura nieruchomości przydzielono ogłoszenie. Zdaje się, że hasło pałac jest dużo bardziej nośne medialnie niż opuszczony szpital albo dawna szkoła rolnicza. 🙂 Czy znajdzie się odważny, który zechce na swe barki wziąć tak kosztowne brzemię? Czy może po upływie paru kolejnych lat „pałac” podzieli los setek innych dolnośląskich obiektów zabytkowych, a my będziemy mogli podziwiać już tylko pokaźnych rozmiarów stertę ceglanego gruzu?
Przy okazji, poświęćmy owemu gruzowi parę słów. W momencie, gdy czytany przez Was artykuł był przeze mnie pisany, w przyszpitalnym parku przeprowadzono prace porządkowe, które pewien dobrze znany litewski kulturysta skwitować mógłby zdaniem: Nie ma lipy. Pięć pięknych drzew, zdobiących skraj posesji od strony drogi krajowej, zostało wyciętych. Urzędnicy świdnickiej gminy mieli jednak uzasadniony powód, aby wspomniane lipy spisać na straty – ich rozrośnięte system korzeniowe zagrażały zniszczeniem muru oporowego, który graniczy bezpośrednio z wąskim chodnikiem i jezdnią. Rzeczywiście, podczas ostatniej wizyty w „pałacu” moją uwagę zwróciły luźne cegły i brak żelaznego płotu, który wcześniej wieńczył szczyt muru. Okazuje się, że płot nie przetrwał starcia z siłami natury. Dobra informacja jest taka, że po przeprowadzeniu remontów zostaną posadzone nowe drzewa i opowieść o nierównej walce człowieka z Matką Naturą rozpocznie kolejny cykl tej niekończącej się historii.
Pół żartem, pół serio – czyli krótkie wnioski na koniec
Ci z Was, którzy po zapoznaniu się z treścią artykułu zapragną ujrzeć wnętrze szpitala w Mokrzeszowie, nie ucieszą się na wieść, że nie będzie to takie proste. Gmina Świdnica nie ułatwia sprawy ciekawskim eksploratorom, z oczywistych względów dbając o zabezpieczenie możliwych wejść do budynku. Istnieją więc dwie legalne drogi do środka – dogadanie się z urzędem gminy lub… podanie się za potencjalnego kupca i umówienie na spotkanie z przedstawicielem biura nieruchomości. Powodzenia. 🙂
Na koniec, pozwolę sobie rzucić w przestrzeń pytanie, i pozostawić je ku Waszej refleksji, bez zbędnego komentarza. Czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad tym, w jaki sposób człowiek, który nie wyróżniał się ani specjalnie wysokim wzrostem, ani zdrowiem określanym jako „końskie”, o włosach niemalże czarnych, podejrzewany o posiadanie „żydowskich korzeni”, zdołał wmówić milionom ludzi koncepcję wyższości „rasy aryjskiej” i postawić siebie na czele tejże ideologii, której zdawał się być zaprzeczeniem? Dziękuję za uwagę i do zobaczenia wkrótce!
O matko, ten artykuł to czyste złoto. Chcę zrobić materiał filmowy o tym miejscu, na pewno będę czerpała stad cześć wiedzy na temat tego obiektu
Jestem pod wrażeniem, świetnie napisane:) Milion razy tamtędy przejeżdżałam, oczywiście obiecując sobie, że następnym razem zatrzymam się…
Wspaniały artykuł! Pełen konkretów, napisany ładnym językiem, a dowcipnie podpisane zdjęcia sprawiają, że cała historia nie jest przygnębiająca i ciężka do przyjęcia. Złoto, panie!